Data utworzenia tekstu: 06.01.2011
Czytając swego czasu tekst J. Burszty1 a potem Szahaja2 i Maciejewskiej3, które w oczywisty sposób łączą się tematycznie, doznałam pewnego pomieszania. Zaczęłam od W.J. Burszty, i tu już miałam wrażenie „wpadnięcia do studni”. Natłok informacji i pojęć, tyle poruszanych wątków i ciekawych koncepcji, co tyleż niezbyt zrozumiałych cytatów, choć tekst jest, przyznam świetny. Następne dwa, z którymi miałam okazję się zetknąć (Szahaj ”Dylematy politycznej poprawności” oraz Maciejewskiej „Czy się porozumiemy. Etyka w dobie różnorodności”), miałam wrażenie dopełniły miary i trzeba było czasu aby się „uleżały”. W końcu jakoś zdołałam, mam nadzieję, to wszystko ogarnąć i artykuł ten jest swoistą próbą odniesienia się do nich.
Zacznę więc od samego zjawiska, jakim jest kultura – bo przecież to jest właśnie spiritus movens całej sprawy. Z niejakim zdziwieniem dowiedziałam się, iż model kultury jako całości, odrębnej wspólnoty, określonej terytorialnie, uhierarchizowanej – jest przeżytkiem antropologicznym. Tak było kiedyś, gdy Levi – Strauss wyruszał w świat, szukając Innego. Byłam przekonana, że tak się rozumie ją nadal. Cóż, świat pędzi do przodu, i nie bez racji chyba twierdzi się dzisiaj, że takich małych, spójnych społeczności – już nie ma.
Mówi się teraz o metaforycznych granicach kultury, o przestrzeniach tranzytowych, gdzie nikt nie jest u siebie, o tożsamościach metonimicznych i metaforycznych – słowem w użyciu jest konstrukcjonistyczna koncepcja kultury.
Istotną cechą czasów ponowoczesnych, którą nawet my – potomkowie społeczeństw zza „żelaznej kurtyny” czy mitycznej Mitteleuropy odczuwamy – jest globalizacja. Świat to globalna wioska – gdzie, owszem egzotyzmu nie brakuje, ale jak pisze Burszta, jest on oswojony, przycięty do naszych bezpiecznych wyobrażeń, promowany przez popkulturę i światowy turyzm. A egzotyzm to nic innego jak obca kultura, odmienny sposób życia, inne ubiory, pożywienie i ...wartości. No tak, ale w czym jest problem? Przecież nie w tym, że kobiety na Hawajach chodzą bardziej skąpo ubrane niż np. w Polsce, bo każdy rozumny człowiek domyśli się, że w warunkach tropikalnych nie da się zapiąć pod samą szyję! Poza tym dlaczego normą miałby być tzw. „skromny ubiór” kobiety? I tu okazuje się, jak szybko stajemy wobec całego stosu problemów, jaki rodzi wielokulturowość. Bo od stroju, przez jedzenie psów, po zabawy erotyczne współplemieńców – dochodzimy szybkim krokiem do wartości właśnie, a może więcej – do naszych europejskich wartości. Oto bowiem okazuje się, że jesteśmy w stanie zaakceptować inność – ale tylko do pewnego momentu. Jest punkt krytyczny, który jeśli obcy przekroczy (według naszego mniemania) – egzotyzm staje się wstrętny, obca kultura jawi się nam jako barbarzyństwo i uciekamy jak najszybciej w swoje stare, dobrze nam znane koleiny myślenia. Bo psów nie można jeść (tym bardziej, że często mamy takiego przyjaciela w domu), bo erotyzm tylko w małżeństwie, bo w ogóle to my jesteśmy cywilizowani. Oczywiście turyzm pokazuje tę ładną stronę z pocztówek – erzac, namiastkę, lukrowaną fasadę. Jeśli ktoś chce może zagłębić się bardziej w daną kulturę, ale czy naprawdę ją zrozumie?
Ale wracając do globalizacji – tak naprawdę to jest to problem monokultury – tej, którą przykładamy jak miarę do wszystkiego, co inne. Piszę „my” - bo chodzi mi tu o model zachodnioeuropejski, ten tak zwany – europocentryczny. Swojskość naszego świata jest oczywiście bardzo bezpieczna, gdy jesteśmy u siebie – wszystko mamy pod kontrolą, życie jest przewidywalne. Ale świat rozszerza się w zawrotnym tempie, monokultura „uprawiana” jest w coraz to bardziej odległych zakątkach ziemi, gdzieniegdzie tylko można spotkać coś nietkniętego cywilizacją. Ubolewanie nad tym faktem byłoby jednak lekką hipokryzją – po pierwsze tego nie da się już zatrzymać, po drugie co by to miało znaczyć? Że lepiej gdyby wszyscy zostali tam gdzie są? Żeby świat trwał w swej pierwotnej postaci, każdy kontynent, czy geograficznie wyróżniona kraina miałyby trwać w izolacji?
Faktem jest, że dążymy do pewnej unifikacji kulturowej jako cały gatunek – może jesteśmy na etapie wzajemnego poznawania się i rozumienia – tym lepiej, a może jesteśmy na etapie wojny kultur – tym gorzej!
Właśnie – wojna kultur, to kolejny ciekawy wątek w tych tekstach. Dwie meta-kultury : meta-kultura podobieństw i różnicy - to dwie strategie a raczej wizje dotyczące tego jak ma wyglądać świat. Osobiście nie wiem za którą się opowiedzieć – bo co złego jest w demokracji, albo inaczej – co lepszego jest od niej? Na wszystkie pytania Harrisona4 odpowiem: tak, życie, zdrowie, wolność, dostatek, edukacja i sprawiedliwość – są lepsze od swoich antynomii. Ale czy chcę homogenizacji, powszechnego „wyznania wiary”w kapitał, materializm i ten powszechnie gloryfikowany postęp? Zdecydowanie nie podoba mi się zamykanie ludzi tylko w takim horyzoncie. Nie możemy być wszyscy tacy sami! Zresztą cała ta polaryzacja na zasadzie: albo liberalizm albo konserwatyzm – jest trochę prymitywna. Czy naprawdę nie ma trzeciej drogi? Czy nie da się pogodzić wolności jednostki z prawem grup etnicznych do kultywowania różnic? Z analizy Szahaja wynika, że istnieją takie próby, przykładem choćby polityka uznania według Charlesa Taylora, czy polityka wielokulturowości Wiliama Kymlicki. Wydaje mi się jak najbardziej słuszny pogląd, że tożsamość osobową kształtuje najpierw grupa kulturowa, w jakiej przyszło nam się urodzić. Z drugiej strony, mam też wewnętrzne przeświadczenie, że tożsamość nie jest nam dana raz na zawsze. Człowiek zmienia się w ciągu swego życia, dojrzewa do pewnych spraw, poglądów, postaw, inne porzuca, bo już mu nie odpowiadają. Jest to często nieświadome podążanie za modą, ale może być też całkiem świadomie podejmowanym wysiłkiem. Nikt nie ma gotowej recepty na życie, i być może to przeraża ludzi najbardziej – po prostu jeśli im nikt nie powie, jak mają żyć, co mają robić i jacy mają być – czują, że grunt im się usuwa spod nóg. Jednak nie można się temu zbytnio dziwić, bowiem problem tego jak żyć, nie jest tak prosty, jakby mogło się to wydawać zadowolonemu z siebie Europejczykowi. Zresztą, to co dzieje się ostatnimi laty w zachodniej Europie, nie daje również powodu do wzrostu zadowolenia, a wręcz budzi niepokój. Płynność i zmienność tego, co jeszcze kilka lat temu wydawało się dane na zawsze, dobrobyt i wzrost gospodarczy, perspektywy rozwoju dla młodych ludzi, wartość edukacji, postęp nauki i medycyny nie jest już tak oczywisty, a przynajmniej nie za bardzo wiemy jak tę oczywistość mierzyć.
Zawrotne tempo zmian społecznych, gospodarczych czy nawet światopoglądowych może przyprawić o ból głowy największego optymistę. Z drugiej strony może staliśmy się zbyt niecierpliwi, może chcemy osiągnąć cel szybko i bezboleśnie, zapominając o tym, że na wszystko trzeba czasu. Liberalizm nie jest idealny, ale właśnie jak najbardziej jest „wyprany z wszelakiej ideologii. To nie znaczy, że jest doskonały. Wolność jednostki to tylko „wyjściowa” wartość, aksjologiczna dana, z której możemy wyprowadzić naprawdę wiele – zarówno dobrych jak i złych rzeczy. Zależy to od tego, czym będą kierować się twórcy naszych systemów gospodarczych i społecznych: empatią czy wy-absolutyzowaną wartością „wolności jednostki”. Czy chodzi nam o liberalny świat, w którym każdy zdany jest na siebie, w którym grasują chciwe na potęgę korporacje, traktujące całe narody jak własny folwark, czy chcemy być wolni ale też społecznie solidarni, broniący słabszych, a nie zamykający się we własnych strzeżonych osiedlach? Wyśmienicie pisze o tych sprawach Zygmunt Bauman w książce pt.„Praca, konsumpcjonizm i nowi ubodzy”.
Liberalizm z jego monokulturą potrafi też „usypiać” ludzi, ogłupiać ich i wtłaczać na siłę w konsumeryzm i kult pieniądza. Pytanie tylko - czyja to „robota”? Czy to sama jego idea tak działa, czy ludzie którzy opacznie go rozumieją? Przecież to nie „liberalizm” jest wartością, a tylko to, co ma być desygnatem tej nazwy – wartość człowieka, jego wolność, godność i prawo do godnego życia. Pojmowanie liberalizmu w jego wyabstrahowanej formule prowadzi rzeczywiście do karykatury, a wiąże się to z tym, że nic ona nam nie mówi o jego wartościach. Sama wolność to za mało, żeby móc budować lepszy świat – wolność jest dla wielu ludzi przerażająca, zbyt trudna. Wolność dla wolności? Przecież to absurd! Wolność ma być dla człowieka, a nie człowiek ma się dopasować do niej.
Uzasadnianie wszelkich idei jest jak najbardziej potrzebne – dlaczego mamy pielęgnować wartości kolektywne? Bo są istotne dzięki temu, jaki dają wkład w istnienie jednostek (Kymlicka). A jakie jest uzasadnienie dla takiej tezy, by biali nie mieszali się z czarnymi, aby kultury i narody żyły za wysokim murem uprzedzeń? Może utrzymanie zwartości grupy i... dla satysfakcji kilku jegomości, którym nie podoba się to, że świat jest taki, jaki jest?
Tak naprawdę wojna kultur to wojna o wartości. Utrzymywanie różnic to nic innego jak relatywizm kulturowy, mówiący o tym, że nie istnieją obiektywne wartości (z punktu widzenia meta-aksjologicznego). Meta-kultura podobieństw to uznanie, że wszystkie kultury zawierają pewną przestrzeń aksjologiczną – wspólną, można się do niej odwoływać, szukać wspólnego mianownika, tak by możliwe było pokojowe i solidarne współistnienie całej gamy różnych kultur. Słowem – wszyscy są w pewnym stopniu równi wobec państwa, wobec prawa i w relacjach międzyludzkich. Jednak nie tędy przebiega podział – takie mam odczucie.
Obie te tendencje bywają argumentami w rękach tych, którzy oskarżają demokrację liberalną. Dla teistów nie do przyjęcia jest relatywizm kulturowy, a dla konserwatystów obrazą – teza o równości. Oto jak przebiega ten podział : liberalizm z jednej strony, oskarżany o brak wartości, sekularyzację życia, konsumpcjonizm, wykorzenienie z narodowych tożsamości, zanik patriotyzmu, znieczulicę społeczną, cynizm i dominację, kulturowy imperializm, a nawet o całe zło tego świata, z drugiej zaś konserwatyzm i teizm – remedium na wszystkie bolączki.
Multikulturalizm to całkiem słuszna teza – która uznaje fakt, że ludzie się różnią. Jednak to czy chcą tę różnicę kultywować, czy nie – powinno być prawem ich wolnego wyboru. Pytanie jest takie: czy mogą dokonywać takiego wyboru, i czy wybór jednej z opcji nie będzie oznaczał dla nich wykluczenia? To prawda, wszystkie bolączki i niedomagania demokracji, wytykane przez jej krytyków mają swe uzasadnienie – i jak najbardziej pożądana jest ta krytyka. Nie jest to przecież system bez skazy, to tylko model, mam nadzieję, tak elastyczny, aby dał się kształtować wedle potrzeb ludzi, a nie na odwrót. Ale z drugiej strony nie można wpadać w panikę i porzucać to co zdołała ludzkość wypracować przez te wszystkie dziesięciolecia, a co okupione było cierpieniami milionów istnień ludzkich , błędami i wieloma ślepymi uliczkami. Z drugiej strony co może nam zaoferować nacjonalizm, czego nie mamy w liberalizmie? Miłość do ojczyzny, religijne wartości – przecież wciąż ludzie je wyznają. A może chodzi o to, by Polska była tylko dla Polaków?! Jeśli tak, to proponuję już teraz przenieść się na inną planetę, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał, będziemy mogli pławić się we własnym sosie, dumni i niezależni.
Bergson twierdził, że nie ma przejścia od moralności plemiennej do ogólnoludzkiej bez inspiracji religijnej. Słusznie twierdził – bez inspiracji religijnej nie byłoby wielu wartości uznawanych dziś za świeckie. Religia (zwłaszcza chrześcijaństwo w Europie, a np. buddyzm w Azji) była inkubatorem wielu cennych idei – stały się one powszechnym dobrem ludzkości. Ale religia z całym dobrodziejstwem inwentarza nie nadaje się na system społeczny czy państwowy – przynależy do całkiem innego wymiaru – tym, co zazwyczaj nazywamy duchowością.
Wracając do wartości – wydaje mi się, że wojna trwa na linii kulturowej, światopoglądowej, etycznej i nawet filozoficznej, a gra toczy się o wizję świata: świecka czy teistyczna? Zabawne, jak wojującemu teizmowi przeciwstawia się wojujący ateizm – a oba oskarżają się wzajemnie o dyskryminację. To bywa zabawne, ale tak naprawdę nie jest. W czym przeszkadza ateiście – wierzący, skoro „wie”, że to wszystko, w co tamten wierzy to wierutne bzdury? I vice versa - czym drażni wierzącego ateista, że nie może się powstrzymać od kąśliwych uwag na jego widok? I gdzie w tym wszystkim jest człowiek? Przecież tak pięknie się różnimy!!!
Nie wiem kto jest w tej sytuacji dyskryminowany, kto zaczął, i kto bardziej – wszystko to zaszło bardzo daleko, i tylko chyba jakaś paruzja lub sąd ostateczny mógłby przekonać ateistów, bo w każdym razie dalsze trwanie świata będzie zawsze argumentem przeciw teizmowi. Mimo wszystko czasem wydaje się, że liberalizm jest przykrywką dla zjadliwego scjentyzmu – brak umiaru sprawia, że krytykuje się wszystko, co choć trochę pobrzmiewa metafizycznie. Przykładem może być artykuł „Czy tajemnica jest nam dzisiaj potrzebna w życiu społecznym”R.S. Czarneckiego5 - w którym autor doszukuje się w przywoływaniu pojęcia „tajemnicy” według Marcela, Rahnera czy nawet bardziej współczesnych myślicieli – frontalnego ataku na doniosłe idee Oświecenia i pomniejszanie roli rozumu. Doprawdy – rozumiem, że ktoś może „nie czuć” transcendencji, ale nie pojmuję jak można walczyć z takim odczuwaniem u innych. Widać więc jasno, że po to by się porozumieć, nie tyle potrzeba nam czasem argumentów, lecz właśnie empatii, o której pisze w artykule Małgorzata Maciejewska.
Na koniec zacytuję ulubionego Claude'a Levi – Straussa:
„Ani jednostka nie jest sama w grupie, ani żadne społeczeństwo nie jest samo wśród innych, tym bardziej człowiek nie jest sam we wszechświecie. Tęcza kultur ludzkich zapadnie się ostatecznie w pustkę wyżłobioną przez nasze szaleństwo; dopóki jesteśmy tutaj i dopóki świat istnieje, ten wątły łuk, który nas łączy z nieosiągalnym, będzie trwał, wskazując drogę odwrotną do drogi naszej niewoli. Przez jego kontemplację – wobec niemożności przejścia tej drogi – spływa na człowieka jedyna łaska, na jaką jest w stanie zasłużyć. Zatrzymać pochód, zahamować impulsy, które zmuszają człowieka do zatykania jednej po drugiej otwartych szpar w murze konieczności i do dokończenia dzieła zamykającego ostatecznie jego więzienie – tego pożąda każde społeczeństwo – jakiekolwiek są jego wierzenia, ustrój polityczny i poziom cywilizacji. To jego wytchnienie, przyjemność, odpoczynek i wolność, szansa konieczna dla życia, szansa wyzwolenia się (żegnajcie dzicy i podróże!), która polega, w tych krótkich przerwach kiedy nasz gatunek godzi się zaprzestać pracy roju, na uchwyceniu istoty tego, czym ten gatunek był i czym jeszcze jest – poza myślą i poza społeczeństwem – w kontemplacji minerału piękniejszego niż wszystkie nasze dzieła, w woni lilii bardziej uczonej niż nasze księgi albo w spojrzeniu przepełnionym cierpliwością, pogodą i wzajemnym przebaczeniem, które w chwili niezamierzonego porozumienia zdarza nam się wymienić z kotem”6
Cóż, tak czy inaczej, dzieje toczą się swoim niepojętym, nieracjonalnym rytmem. Każda ideologia niesie ze sobą niebezpieczeństwo popadnięcia w szaleństwo, w skrajność jakąś, z tego też względu podoba mi się pomysł, że liberał to sceptyk, czyli ktoś, kto nie posiada uniwersalnej recepty na wszystko, ale wątpiąc „wierzy” w uniwersalne wartości humanizmu – inaczej mówiąc: „wierzący liberał”.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Przypisy:
1 J.W. Burszta, Świat jako więzienie kultury, Warszawa 2008.
2 A. Szahaj "E pluribus unum? Dylematy wielokulturowości i politycznej poprawności"
3 M. Maciejewska, "Czy się porozumiemy?" Etyka 2006 nr 39
4 J.W. Burszta, Świat jako więzienie kultury, s.32
5 http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,794, 04.01.2011
6 C.Levi-Strauss, Smutek tropików,Warszawa 1960, s. 447.