główna strona
wróć
Państwo - a społeczeństwo obywatelskie
Ostatnia zmiana: 14.03.2016, Autor artykułu: Joanna Łabuzek
artykul-0082.jpg

Rok powstania tekstu: 2011

Nie wiem dokładnie kiedy, ale w pewnym momencie po prostu nie mogłam już dłużej słuchać tego, co mówią politycy. Stało się to dość nagle, jednak bez widocznych przyczyn, które wskazywałyby na powstanie tak gwałtownej idiosynkrazji. Ani żadne wydarzenie, ani żadne słowa czy też wygłupy któregokolwiek z nich nie były kroplą, która przelała czarę zniechęcenia. Najzwyczajniej w świecie, tak jak kiedyś przyszło zainteresowanie sprawami publicznymi, tak szybko odeszło – zostawiając jakieś niejasne przekonanie, że nie warto się tym zajmować.

Stałam się zatomizowaną jednostką, niewrażliwą na nawoływania i pohukiwania polityków – niemal klasycznym przykładem tego, co może liberalizm zrobić z człowieka. Zapewne moja postawa mogłaby być niezłym straszakiem w rękach republikanów, jako empirycznie stwierdzalny fakt degrengolady obywatelskiej. Cóż, nie mam nawet wyrzutów sumienia – a na swoją obronę mogę tylko stwierdzić, że jako wolny obywatel mam prawo tak właśnie czuć. Nie jest to jednak kwestia psychologiczna, bo zniechęcenie nie bierze się znikąd. Zatem skąd się wzięło? Problem jest głębszy, dlatego postanowiłam przyjrzeć się temu, czym jest państwo a czym społeczeństwo obywatelskie, na którego brak tak wszyscy zgodnie narzekają.

Społeczeństwo obywatelskie – cycerońskie societas civilis to szereg organizacji i struktur nie powiązanych z władzą, względnie od niej niezależnych, działających jednak w sferze publicznej, choć jako inicjatywa oddolna. Ludzie zrzeszający się w takich organizacjach są apolityczni w tym sensie – że nie dążą do władzy, choć mogą wywierać na nią wpływ. Aby takie organizacje mogły powstać są też niezbędne pewne warunki, a zwłaszcza wolna przestrzeń publiczna i swoboda w wymianie myśli – czyli wolność słowa. Generalnie musi istnieć jakiś obszar pomiędzy prywatnością obywatela a strefą, w której decyduje państwo – można by powiedzieć – strefa niczyja – i wszystkich zarazem. Państwo z kolei – to przede wszystkim struktury władzy oraz ludzie działający w ramach tych struktur – zgodnie z zasadami demokracji – będący naszymi (narodu, społeczeństwa) przedstawicielami. Na marginesie, warto zauważyć, że nie na miejscu wydaje się utyskiwanie nad jakością elit politycznych – przecież są to nasi wybrańcy – a wybrańcy są statystycznie rzecz biorąc, próbką tego, co naród sobą reprezentuje. Refleksja powinna zatem dotyczyć cech społeczeństwa jako takiego – które to, jak w soczewce, skupia się na przykładzie polityków. Może tak jest, a może nie – wydaje się jednak, że nie chodzi tu o cechy osobowościowe, a jakieś predyspozycje moralne, nie zakładając z góry, o jaki system wartości chodzi.

Wracając do problemu społeczeństwa obywatelskiego – zazwyczaj przeciwstawia się sobie dwie wizje człowieka. Jedna, komunitarna wersja zakłada, że to społeczność określa osobowość, jednostka wrasta w nią, przyjmując jej system wartości, zaś punktem odniesienia dla działania jest dobro wspólne. Zakłada się przy tym, że pełną realizację człowieczeństwa można osiągnąć, angażując się w życie wspólnoty. Arystotelesowski zoon politikon to człowiek żyjący na zewnątrz siebie – w świecie społecznej interakcji, w dialektycznej dyskusji. Sam z siebie nie jest przecież nośnikiem żadnych wartości – posiada je dzięki wspólnocie, to ona stanowi o rozwoju kultury, sztuki, języka, ona go konstytuuje jako człowieka. Aż boję się pomyśleć, jakie jeszcze daleko idące wnioski można z tego wysnuć. Bo i owszem, to prawda – człowiek rodzi się już w jakiejś wspólnocie, nabywa kodów zachowań, uczy się języka, przesiąka wartościami. Ale czy to oznacza, że wspólnota je wytwarza?

Jasne, że człowiek nie przetrwałby pierwotnie bez wspólnoty, sam jeden nie dałby rady wykreować takiego świata, jak dzisiejszy. Byłby błąkającym się bez celu zwierzęciem, nie potrafiącym zrozumieć otaczającej go rzeczywistości. Ale jak warto zauważyć, większość zwierząt też tworzy jakieś wspólnoty – w obrębie swojego gatunku, a żadne z nich nie stworzyło jednak cywilizacji. Czyżby więc kreatywność gatunku ludzkiego polegała na indywidualnych przymiotach jego poszczególnych reprezentantów – jednostki? Ale przecież te z kolei nie miałby szansy się rozwinąć, gdyby nie wspólnota. Zależność między jednostką a społeczeństwem wydaje się być więc wzajemną relacją, gdzie oba jej człony nie istnieją bez siebie, choć pełnią wobec siebie różne funkcje.

Z kolei druga koncepcja, mająca swe początki w nowożytności – liberalizm, stawia na niezbywalne prawa jednostek, które są nadrzędne w stosunku do całości. Tak naprawdę społeczeństwo to grupa indywidualistów, którzy scedowali swoje uprawnienia na organa władzy, po to by spokojnie móc zająć się swoim życiem. Naczelną wartością jest tu przyrodzone prawo do wolności i własności. Jak pisze John Locke w „Dwóch traktatach o rządzie” - społeczeństwo obywatelskie istnieje po to, by zachować i powiększyć wolność swoich członków, dla ich bezpieczeństwa i pokojowego współżycia oraz ochrony własności. Jednocześnie zauważa, że brak społeczeństwa obywatelskiego może prowadzić do chaosu. W liberalizmie nie wyklucza się istnienia dobra wspólnego, ale wyprowadza się je z podstawowego prawa do wolności i odpowiedzialności za siebie każdej jednostki. Nie jest też tak, że liberalizm dąży do zatomizowania społeczeństwa. Można jednak odnieść wrażenie, że to najpoważniejszy zarzut, często powtarzany przez niektórych polityków, chcących „ratować” społeczeństwo od tej zgubnej doktryny. W istocie spór komunitarian i liberałów przypomina czasem zagadkę typu: „co było pierwsze, jajko czy kura”.

Moim zdaniem ani jedno, ani drugie nie istnieje w formie abstraktu, jednostka bez społeczeństwa jest tak samo nie do pomyślenia (socjologicznie) jak społeczeństwo bez jednostek. Pytanie jest inne: jakiego chcemy społeczeństwa? Czy możliwe jest pokojowe współistnienie różnych systemów wartości, pluralizm poglądów i czy koniecznie oznacza to chaos aksjologiczny? Z zasady państwo powinno być neutralne aksjologicznie – i słuszna to zasada, czy jednak jest to możliwe? Ktoś mógłby powiedzieć, że u źródeł państwa liberalnego leży przecież wybór – wolności jako wartości nadrzędnej. A co tymi, którzy tak nie uważają? No cóż, tym gorzej dla nich. I nie jest to z mojej strony czysta heglowska złośliwość. Po prostu uważam, że choć wolność jest wartością, to nie jest w hierarchii ani najwyższą, ani najlepszą – tylko najbardziej możliwą do zrealizowania. Jest chyba nawet najbardziej „neutralnie” (cokolwiek miałoby to znaczyć) zabarwiona aksjologicznie. A być może, że nie jest w ogóle wartością, a jedynie podstawą, z której sensownie może wyrastać cała reszta wartości. Trochę to być może zbyt kantowskie podejście – ale co to za zasługa, kiedy nie jest ona kwestią mojego wolnego wyboru? Jaką mogą mieć wartość schematy tego co słuszne, czy nie, kiedy rytualnie niemalże powtarzane, wpajane, stają się czysto mechanicznym odtwarzaniem. Przypomina mi to kształtowanie w czasach PRL-u patriotyzmu. Już w najmłodszych klasach moje pokolenie było uświadamiane o II wojnie światowej, o bohaterstwie polskiego żołnierza i dziejowej roli narodu rosyjskiego. Niezliczone akademie ku czci, wiersze wkuwane na pamięć, piosenki, ballady, baloniki i chorągiewki. Po kilkunastu latach takiej indoktrynacji nabrałam „wojennego wstrętu”, nie mówiąc już o jakiejkolwiek empatii co do faktycznego cierpienia tamtych ludzi. Nie może państwo tworzyć jednej wspólnej narracji, w takim sensie, że oto powie nam, co powinniśmy myśleć, jak czuć, jak rozumieć. I choć to może być  bolesne dla niektórych – to w tej kwestii jesteśmy zdani na siebie. Zakładam, oczywiście, że większość społeczeństwa osiągnęła już jakiś poziom edukacji, że możemy zdobyć się na tolerancję (dobrze pojętą), że mamy pewną dozę racjonalności i, że choć dobro każdy rozumie trochę inaczej – to jesteśmy w stanie porozumieć się w podstawowych sprawach.

Co ciekawe, wolność rodzi też odpowiedzialność czyli poczucie sprawstwa. Społeczeństwo ludzi wolnych, świadomych i odpowiedzialnych – to społeczeństwo otwarte, dynamiczne i ewoluujące. Nikt chyba jednak nie powie, że osiągnęliśmy już ideał. Nie tylko dlatego, że rzeczywistość daleka jest od niego, ale że po prostu takiego ideału w liberalizmie nie ma. Istnieje oczywiście wizja świata dobrobytu, gdzie każdy ma szerokie możliwości wyboru swojej życiowej drogi, swobody wymiany gospodarczej, kulturalnej itp. Jest jednak zupełnie niemożliwym przewidzieć, jak świat się rozwinie i czy globalny dobrobyt w ogóle jest możliwy. Być może na przeszkodzie wcale nie stoi ekonomia, lecz coś innego, co sytuuje się zupełnie w innej dziedzinie np. w świadomości ludzkiej. Nie wiadomo, w każdym razie im bardziej ideologicznie napompowana doktryna – wydaje się, nawet patrząc historycznie – tym bardziej niebezpieczna. Z drugiej strony historyczny rozwój państw i społeczeństw, taki jak miał miejsce - wydaje się z dzisiejszej perspektywy, że był w jakiś sposób nieuchronny, nie dlatego że musiało tak być, i że w dziejach można odkryć jakieś obiektywne prawo nimi rządzące, ale że rozwój „jakikolwiek” - jest nieunikniony. Ludzki świat jest dynamiczny, nie mniej dynamiczny niż przyroda, a ewolucja społeczna wydaje się być tak samo konieczna, jak ewolucja gatunków. Byłoby to jednak „ślepe” prawo, nie mające nic wspólnego z celowością, realizowaniem jakiegoś z góry ustalonego planu.

Z ideałem często jest tak, że budzi rozczarowanie, gdy się do niego zbliżamy. Jasne jest też, że brak ideału może skutkować dezorientacją, poczuciem zagubienia – anomią społeczną. Czy zatem liberalizm jest takim ideałem, którego nie ma? Może za Richardem Rortym, powiedzmy na razie, że nie mamy obecnie nic lepszego do dyspozycji, i zobaczymy, co nam z tego wyjdzie....

Komunitarianie twierdzą, iż atomizacja, rozluźnienie więzów społecznych jest wynikiem przedkładania sfery prywatnej nad publiczną. Aby ludzie podejmowali się wysiłku na rzecz społeczności, potrzebne jest wzmocnienie ze strony państwa: kształtowanie idei dobra wspólnego. Czy można zaprzeczyć takim sformułowaniom? Z pewnością jest w tym sporo racji. Być obywatelem to znaczy umieć rządzić i umieć być rządzonym. W gruncie rzeczy państwo to tylko narzędzie, służące swobodnemu rozwojowi swoich obywateli. Cóż, obywatele jednak muszą wiedzieć, czego chcą. Nie jest łatwo skonstruować siebie samego, swoje życie, swoje przekonania, a co dopiero brać udział w konstruowaniu polityki. Nie na konstrukcji rzecz jednak polega. Nie musi mieć przecież teoretycznego uzasadnienia – oburzenie na wszechogarniającą biurokrację, na głupotę miejscowego kacyka, na absurdy i jawne niesprawiedliwości. Wystarczy mieć w sobie dość woli, aby się oburzyć. To z poczucia rozdźwięku między tym, co wydaje się słuszne, a kulejącą rzeczywistością – bierze się sprzeciw. Ktoś mógłby powiedzieć, że skąd wiemy co jest słuszne? Ale nie o skomplikowane dylematy moralne przecież tu chodzi, tylko o normalne funkcjonowanie, o zwykłą świadomość i ludzką przyzwoitość.

Całkiem możliwe, że brak aktywności bierze się z poczucia niemocy i niewiary. A może być prawdą też to, iż większości ludzi nie obchodzi polityka, a obchodzi po prostu własne, prywatne życie. Niestety, zła wiadomość dla nich jest taka: nie da się uniknąć styku sfery publicznej i prywatnej, one się wzajemnie przenikają. Można, owszem, odizolować się od medialnych wiadomości, można nie chodzić na wybory, można nie mieć zdania na tematy publiczne, można też zaszyć się we własnym świecie, ale prędzej czy później potkniemy się o własną ignorancję. Okazuje się bowiem, że każda społeczna interakcja jest powiązana w jakiś sposób ze sprawami publicznymi. Czy to w urzędzie, czy w sklepie czy w teatrze „biją” w nas społeczne konteksty – od najprostszych po te wielokrotnie złożone, upolitycznione. Życie aspołeczne, jeśli nie wynika ze szczególnej złośliwości losu, czy też z własnego wyboru, który rzadko jest wynikiem nonkonformizmu – jest po prostu utopią. Jesteśmy skazani na życie społeczne, na politykę, na dyskusję i ścieranie się poglądów. Szkoda tylko, że tak często dajemy się uwieść gładkim hasłom, że brakuje choćby elementarnego krytycyzmu.

Czasem jednak i ja odnoszę wrażenie – że demokracja to dekoracja – tylko fasada, za którą kryje się coś innego. Rzeczywistość jest na tyle skomplikowana, i to nie tylko w warstwie faktualnej, a może przede wszystkim w ideowej, iż wydaje się być swoistym matrixem. Tylko co się pod tą fasadą kryje? Żarłoczne siły kapitalizmu, spisek iluminatów czy samo zło? A może jesteśmy ludzką kolonią wirusów, hodowaną przez obcą cywilizację? Ile ludzi, tyle interpretacji, naprawdę kreatywność w tym względzie nie zna granic. Łatwo manipulować optyką, ludzkim postrzeganiem świata – wystarczy zasiać ziarno podejrzenia, że to co widzimy to tylko powierzchnia czegoś znacznie głębszego. Niestety, moim zdaniem, nawet naukowe teorie nie dają możliwości obiektywnego interpretowania faktów społecznych. Zawsze, za każdą teorią kryją się przed-teoretyczne założenia, że świat jest taki a taki. Może to przesada, że zawsze, jednak w gąszczu interpretacji – jak znaleźć tę najbardziej adekwatną? Tym bardziej, że często są sprzeczne ze sobą, albo za chwilę okazują się nieaktualne. Jedynym wyjściem jest zachowanie zdrowego rozsądku. Od teorii spiskowych prosta droga do „podpalenia świata”, a od teorii naukowych prosto do sceptycyzmu, zatem może lepiej byłoby znaleźć równowagę, będąc krytycznym i uważnym obywatelem.

Przypomina mi się w tym miejscu – spotkanie Francisa Fukuyamy z polskimi intelektualistami, jakieś parę miesięcy temu. Jacek Żakowski niemal z nabożną czcią pyta gościa – co dalej, czy są jakieś nowe idee, co on (Fukuyama) sądzi o świecie. I ja nadstawiłam ucha z ciekawością, jaką to autorytet wypowie za chwilę nową ideę, niczym zaklęcie. Nie wiem, czy większe było rozczarowanie, czy poczucie ulgi – zaklęcie nie zostało wypowiedziane. Fukuyama „wymamrotał” coś o końcu historii, co było w końcu tylko powtórzeniem jego teorii. Tak właśnie straciłam nadzieję na prostą receptę, która zbawi świat. Może to i lepiej, że nie narodziła się nowa idea, bo kiedy zostaje wprowadzona w obieg społeczny staje się obiektem kultu, powszechnej idolatrii. A przecież nie człowiek żyje dla idei, lecz idea ma służyć człowiekowi. To odwrócenie porządku, przypisywanie większej wartości idei człowieczeństwa niż żywemu, realnemu człowiekowi – powoduje właśnie poczucie zniechęcenia papierową fasadą demokracji. Frazesy, kunktatorstwo i populizm – udawanie troski i zaangażowania - jak jaskrawo kontrastują z moim przekonaniem o służebnej roli polityków. Rzeczywiście można odnieść wrażenie, że społeczeństwo nabijane jest w butelkę, i że w tej grze chodzi zupełnie o coś innego.

Dlatego nie mogę słuchać już politycznych debat, licytowania się, nie mogę już dłużej oglądać polityków rozdawania jabłek, kupowania cukru w sklepie, grzybobrania, w piłkę grania i wielu innych szczytnych bzdur. Mój zdrowy rozsądek czuje się obrażony.

 

Komentarze(2)

Podpis:
W celu potwierdzenia, zaznacz pole pod znakiem: R
Capcha
Waldek - IP: xxx.xx.150.117, Data: 15.05.2016 14:09:31
@Filaretka: Dziękuję bardzo :-)
Filaretka - IP: xx.xx.50.63, Data: 15.05.2016 13:01:43
Wreszcie znalazłam w internecie stronę do poczytania.
(c)2007-2016 Waldemar Miotk - ostatnia aktualizacja silnika 06.02.2016 - Twój IP: 3.14.6.194. Ta strona, aby lepiej działać, używa plików cookie przechowywanych na komputerach użytkowników. Wszystkie prawa do tekstów zamieszczonych na stronie są zastrzeżone, chyba że przy konkretnym tekście znajduje się inna informacja.
go up